środa, 7 listopada 2018

Najlepsze wegańskie paleo brownie i wychodzenie z piekła




Życie mi się troszkę przewaliło do góry nogami w ciągu ostatniego roku. Rozejścia i zejścia, praca, depresja, dużo pracy nad sobą i jeszcze większy głód zmian po wyjściu z tytułowego piekła.

Wiele rzeczy odbiło się, niestety, na moim zdrowiu i samopoczuciu, jak również na figurze. Depresja niestety nie zawsze łączy się z niechęcią do jedzenia (a z takim poglądem też się spotkałam). Razem z moim M. na wskutek stresów i problemów niestety uzależniliśmy się od niezdrowego jedzenia.

Zamieszkując razem podjęliśmy decyzję o wprowadzaniu nawyków z kategorii "zdrowy tryb życia" - zdrowsze, głównie roślinne jedzenie, ruch (basen!). Nie wiadomo, co nam z tego wyjdzie, póki co w nawyk wchodzi picie codziennie owocowych koktajli na śniadanie. M. musi odbudować trochę tkankę mięśniową, utraconą podczas stresowych głodówek, dlatego do jego porcji dodawana jest miarka odżywki białkowej dla sportowców. 
Nie wiemy, czy to jej wpływ, czy zmiany trybu życia, ale odnotował że... wróciło mu odczuwanie głodu :)
Ja z kolei czuję przypływ energii i dodatkową poprawę nastroju, niezależnie od jesiennej aury i męczącej pracy.

A propos pracy... zauważyłam, że miejsce, w którym pracuję (a pracuję w gastronomii i zmieniam miejsce stosunkowo często, by rozwijać się coraz bardziej) bardzo wpływa na to, jak gotuję w domu. I tak przechodzę małą ewolucję - najpierw catering dietetyczny nauczył mnie zdrowszego gotowania, przyrządzania smacznych potraw, które na dietetyczne nie wyglądają. Zgłębiłam również tematykę diety paleo, która w klasycznej, mocno mięsnej formie mnie zupełnie nie przekonuje (jakoś wątpię, by jaskiniowcy spożywali pięć posiłków dziennie, z czego cztery mięsne), ale w wersji bardziej uroślinnionej - jak najbardziej. Szczególnie przemawia do mnie wykorzystywanie nieprzetworzonych produktów i prostota wielu przepisów.

Jednym z nich jest dzisiejsze brownie, które jest: paleo, wegańskie, bezglutenowe, bezcukrowe (nie wiem, jakie "bezy" są jeszcze modne), i oparte jest na... batatach!

Smakuje absolutnie hedonistycznie, mocno czekoladowo, o kremowej, ciężkiej konsystencji. Absolutnie nie smakuje jak "zdrowy wypiek", co dla mnie jest synonimem ciasta mało słodkiego, najeżonego płatkami owsianymi, ewentualnie brzydkiego i krzyczącego "jestem pełnoziarniste", czy coś w ten deseń ;) Możecie mi zaufać, przez gotowanie różnych rzeczy w restauracji nie mam smaku przestawionego na "zdrową żywność" i nie da się mnie tak łatwo oszukać ;)


Wegańskie paleo brownie z batatów

Składniki na małą blaszkę (pół standardowej blachy do ciasta, wiecie jakiej)

BAZA:

1 szklanka puree z batatów (czyli po prostu ugotowanych  - bez soli! - i bardzo dokładnie zblendowanych)
1/2 szklanki masła z dowolnych orzechów lub migdałowego (użyłam zwykłego orzechowego, przy migdałowym można, niestety, pójść z torbami)
1/4 szklanki ciemnego kakao
1/8 szklanki syropu klonowego
szczypta soli

Jak widać, proporcje są łatwe do zapamiętania: szklanka, pół, ćwierć, jedna ósma. Każdego kolejnego składnika jest o połowę mniej niż poprzedniego.
Do powyższej bazy można dorzucić np. dowolne orzechy lub bakalie. Ja najbardziej lubię orzechy laskowe, ale jeśli chcecie migdały, orzechy włoskie lub też należysz do tego podejrzanego gatunku ludzi, który toleruje rodzynki w cieście - proszę bardzo. W sumie świetnie by mogły sprawdzić się suszone śliwki namoczone w rumie...

Piekarnik rozgrzej do temperatury 180°C. 

Składniki ciasta wrzuć do miski i po prostu zblenduj na gładką masę. Powinna być bardzo gęsta i raczej lepka. Przełóż całość na blaszkę i piecz około 25-30 minut (bez termoobiegu). Metoda suchego patyczka przy sprawdzaniu tego ciasta się nieszczególnie sprawdzi, ale jeśli nie będzie idealnie wypieczone, to nawet lepiej: brownie powinno być kremowe w środku, a wszystkie składniki są jadalne przed upieczeniem ciasta, więc nic się nie stanie :)

POLEWA:

Tu już opuściłam łono paleo i zrobiłam ganache z ciemnej, wegańskiej czekolady, ale dobrze sprawdzi się mieszanka kakao, masła orzechowego, syropu klonowego i mleczka kokosowego. Jednak klasyczny, bazowy ganache (choć normalnie powinien zawierać śmietankę kremówkę) jest czymś, co po prostu warto znać, bo jest prosty i bardzo ułatwi życie przy dekorowaniu ciast. Można robić go także z białej czekolady, a delikatnie wymieszany z bitą śmietaną stworzy pyszny mus.

100g gorzkiej czekolady
100g mleczka kokosowego

Czekoladę połam, wrzuć do rondelka z mleczkiem kokosowym i podgrzewaj na malutkim ogniu, ciągle mieszając. Na samym początku sprawa może wydawać się beznadziejna, ale szybko zauważysz, że czekolada zaczyna się topić. Nie przejmuj się, jeśli na początku będzie to wyglądać jak czekoladowe farfocle pływające w mleku - tak właśnie ma być, za chwilkę wszystko się pięknie połączy i utworzy klasyczną, kremową polewę. 

Polej ciasto, równo rozsmarowując ganache. Ja je dodatkowo ozdobiłam, posypując pięknie kontrastującymi jagodami goji. 

Czekolada sprzyja wydzielaniu endorfin i syntezie serotoniny, powinno więc po nim zrobić się Wam miło i przyjemnie. I bez wyrzutów sumienia z powodu jedzenia niezdrowego ;)
Pamiętajcie jednak, że o ile dieta i ruch mają przy problemach z nastrojem pewne znaczenie, tak - wbrew temu, co niektórzy głoszą - zdrowe jedzenie, uśmiech i medytacje depresji nie wyleczą. Wizyta u psychiatry nie jest niczym strasznym, nie różni się od wizyty u innego lekarza (chyba że brakiem dotyku zimnego stetoskopu ;) ), a leki przeciwdepresyjne nie zmienią Cię w kogoś, kim nie jesteś, tak samo jak nie zmienia Cię w kogoś innego przyjmowanie insuliny czy leków przeciwbólowych przy przewlekłym bólu. Warto dać sobie pomóc :)

piątek, 20 października 2017

Fever Ray

Ten wpis to nie recenzja, jak wszystkie inne dotyczące muzyki :) Tylko moje własne odczucia związane z daną płytą lub utworem.



Płyta Fever Ray rozpoczyna się od utworu "If I Had A Heart", znanego zapewne fanom serialu "Wikingowie" (w zasadzie z tego powodu z całego serialu to czołówka podoba mi się najbardziej, ale o tym innym razem).

Potrzeba posłuchania tego zazwyczaj dopadała mnie w upalne, letnie dni, gdy powietrze stało, trudno było złapać oddech i jedyne, na co miało się siłę, to leżenie i odpływanie przy muzyce.

Dopiero ostatniej zimy Fever Ray związało mi się w myślach i nastroju także z zimowymi wieczorami i wczesnymi porankami, tuż przed świtem. Doskonałe w ciemności.

Nie jestem miłośniczką gatunku, ale od poznania w 2011 roku regularnie do tego albumu wracam.
Stanowi świetne... tło.
Na przykład do zasypiania.
Lub do takiego ponurego, październikowego dnia jak dziś.

1,5 roku później

Nie ogłaszam jakiegoś triumfalnego powrotu, ale od jakiegoś czasu znów nachodzi mnie ochota na prowadzenie bloga związanego z jedzeniem, muzyką i innymi aktywnościami. Może mnie to do czegoś zmobilizuje, może nie :)

Co się u mnie zmieniło?
1. Nie zostałam weganką, wręcz przeciwnie. Po fazie ogólnego kryzysu wróciliśmy z Ukochanym do założenia, że będziemy gotować wegetariańsko, z drobnymi tylko odchyłami, i tego staramy się trzymać.
2. Nie schudłam, niestety ;)
3. Stałam się bardziej świadomym obywatelem, któremu zdarza się wyjść na ulicę z podobnie wkurzonym tłumem, gdy staję się bardzo wkurzona.
4. Zmiany nastąpiły także w życiu zawodowym. Sprawiło to, że mój tryb życia jest obecnie tak nieregularny, że jakakolwiek regularność tutaj byłaby raczej trudna do wprowadzenia.

To na razie tyle ;)

niedziela, 19 czerwca 2016

Taheebo "Pikantna Róża"



Taheebo to linia fajnych sypanych herbat w wersji budżetowej, dostępna m.in. w Tesco i Auchan. 

"Pikantna róża" oznaczona została numerem 27 i opisana jako "Herbata Pu-Erh z różą i czerwonym pieprzem"

Susz prezentuje się przyzwoicie - spore
kawałki owoców i płatków, całe jagódki,
 niewielka ilość pokruszonych liści.

Przeraźliwie kwaśny hibiskus jest zmorą herbat owocowych - przez niego nie jestem w stanie ich wypić bez słodzenia.  Tutaj jest, i to na drugim miejscu w składzie, jednak jego smak zostaje zbilansowany przez pozostałe składniki (m.in. jabłko). 

Wbrew nazwie i wyraźnie widocznemu różowemu pieprzowi, pijąc tą herbatę nie odczuwam pikanterii. Uderza przede wszystkim lukrowy aromat róży, przywodzący na myśl rogaliki z konfiturami. Niestety, podana na zimno nie przywodzi już na myśl takich skojarzeń. Niemniej po delikatnym posłodzeniu może się sprawdzić jako herbata mrożona.

Osoby, które nie lubią czerwonej herbaty przez jej delikatnie ziemisty posmak mogą być spokojne - dodatek owoców i aromatycznych płatków sprawia, że jest on praktycznie niewyczuwalny. Nadaje za to głębi całości, sprawia, że całość jest nieco cięższa i mroczniejsza - ale mrokiem przytulnego, nastrojowego, oświetlonego świeczkami saloniku.
Dzięki temu, że użyto czerwonej herbaty zamiast czarnej, napar jest pozbawiony charakterystycznej cierpkości i nawet długo parzony "nie wykrzywia twarzy".

Obecnie jestem w trakcie zużywania trzeciego opakowania i zamierzam ją kupować w przyszłości. 


Typowy dla czerwonej herbaty kolor naparu

Skład: herbata pu erh, hibiskus, dzika róża, jabłko, owoc głogu, aronia, aromat, czerwony pieprz, płatki róży

Do czego: do owoców, ciast i deserów


Co sądzicie o tej herbacie? Spróbowalibyście? A może mieliście już okazję ją pić?






sobota, 11 czerwca 2016

Czerwcowe popołudnia

Wreszcie zaczyna się robić tak... letnio. Leniwie, spokojnie. Złote popołudnia są na porządku dziennym.

Wreszcie jedyne słuszne czerwcowe pożywienie zaczyna mieć sensowne ceny



Parapetowy ogródek rozkwita: 


Tak, hoduję pomidorki koktajlowe w skrzynce na parapecie. 

Można sobie porobić wycieczki krajoznawcze ;)
Góra Donas - najwyższy punkt Gdyni



Można poczytać bardzo przyjemną książkę. Gdybym miała jednym zdaniem opisać "o czym jest", powiedziałabym, że o tym, co by było, gdyby w czasie wojen napoleońskich wojska dysponowały smokami ;)




A jak Wam upływa ten pierwszy letni miesiąc? :)









piątek, 3 czerwca 2016

Delikatny, "tajski" krem z groszku

Tak się złożyło, że na obiad miała wpaść moja mama. Przyszło mi do głowy, że mogę zrobić zupę z groszku. 
Mama przybyła, zajrzała mi przez ramię do garnka i się ucieszyła: "O, a właśnie miałam ochotę na krem z groszku!"
Telepatia...? ;)

   Zaczęło się od podstawowego, wegańskiego przepisu na tą zupę. Nie wiem, co za diabeł mnie podkusił, czy inny przebłysk geniuszu (według nieodżałowanego mistrza Pratchetta cząstki natchnienia bombardują świat przez cały czas i czasem trafiają we właściwe osoby we właściwym czasie), ale pomyślałam, że skoro mam tu mleko kokosowe i sos sojowy, to można by spróbować dodać kilka liści limonki kaffir. I trawę cytrynową, bo plątała mi się jakaś resztka w lodówce...
   A skoro mam tak kojarzące się z tajską kuchnią połączenie smaków jak limonka i kokos, to bazylia sama wpada w ręce. Jak również chilli. I zupę można nazwać "po tajsku".  Może nie ma nic wspólnego z tajską kuchnią, ale przecież mamy w polskiej kuchni rzeczy "po grecku" i "po japońsku", które też z tymi krajami nie mają nic wspólnego. Wobec tego czuję się usprawiedliwiona ;)

   Pewnie niektórzy chętnie dorzuciliby posiekaną kolendrę. Ja jej listków bardzo nie lubię (chociaż nasiona są ok) i nie używam. 




   Dzięki aromatycznym dodatkom złagodzona została "ciężkość" i kremowość groszku i mleka kokosowego. Bazylia i limonka nadały jej nadspodziewanej lekkości, a dodatek chilli w postaci ostrego sosu zapewnia przyjemną pikantność. 

   Można oczywiście zrobić zupę w wersji całkiem łagodnej. Będzie równie przepyszna. Mama taką dostała i bardzo zachwalała :)



Składniki
(na cztery nieduże porcje)

Pół litra esencjonalnego bulionu warzywnego
Puszka mleka kokosowego (400ml)
Paczka mrożonego groszku (450g)

Trzy - cztery liście limonki kaffir
Łodyga trawy cytrynowej o długości około 20cm
Sos sojowy do smaku
Ząbek czosnku
Kilka listków bazylii
Ostry sos wedle uznania (Tabasco, Sriracha... ja używam ekstremalnie ostrego sosu o uroczej nazwie Ass Reaper. Wszystko zależy od tego, jaki poziom ostrości jest według Was akceptowalny)

Jeżeli z jakiegoś powodu unikacie sosu sojowego - mając na przykład uczulenie na soję lub gluten - możecie dla podbicia "rosołkowego" aromatu dodać trochę kozieradki i/lub lubczyku.
Groszek wrzućcie do wrzącego bulionu i gotujcie do miękkości, dodając liście limonki, czosnek i trawę cytrynową. 
Następnie wyjmijcie liście i trawę.
Dodajcie mleko kokosowe i ponownie zagotujcie
Całość zblendujcie, doprawcie sosem sojowym, ostrym sosem i posiekaną bazylią.

Zupa nie jest zbyt gęsta - jak na krem - i można ją podać z grzankami lub podprażonymi ziarnami dla ciekawszej faktury.


   Może się wydawać, że ostre przyprawy nie są dobrym rozwiązaniem w takie dni jak dziś - w Gdyni temperatura oscylowała w okolicach trzydziestu stopni - jednak nie zapominajmy, że najostrzejsze kuchnie na świecie mają kraje leżące w regionach o klimacie raczej gorącym. Ostre przyprawy wzmagają pocenie - czyli naturalny sposób organizmu na ochłodzenie się i usunięcie części toksyn. Dlatego trochę zgrzytam zębami, gdy słyszę reklamę specyfiku mającego blokować pocenie na całej powierzchni ciała - ale to nie temat na dziś... ;)


wtorek, 31 maja 2016

Only a cat in a different coat.

Co prawda dziś jest wtorek, ale możemy udawać przecież, że jest poniedziałek, prawda? ;)

Gdy kilka lat temu na HBO ukazywał się pierwszy sezon "Gry o Tron" zarzekałam się, że ja tego oglądać ani czytać nie zamierzam.
Czasem jednak sobie muszę przypominać starą prawdę, że żeby legalnie hejtować jakieś dzieło, należy je poznać (dlatego m. in. wypaliłam sobie mózg "Zmierzchem" i "Pięćdziesięcioma twarzami Greya". Bez butelki kadarki nie dałabym rady.).
Był to okres, w którym intensywnie zajmowałam się cosplayem gwiezdnowojennym i miałam jeden strój do skończenia. A że lubię gdy "coś mi gra w tle", gdy mam zajęte ręce, padło na GoT. W kilka dni łyknęłam dwa sezony i zaczęłam czekać na trzeci.

Dlaczego mi się ten serial podoba? Z kilku powodów.

1. Bardzo rozbudowany świat - nie jest jednolitą krainą z jedną kulturą i językiem, tylko jest w nim miejsce na rozmaite języki, różnoraką mitologię i na przeżywanie przez postaci szoku kulturowego (Dany, Gilly).

2. Nieokreślona Groza - celowo z dużej litery. Fani zapewne domyślają się, o jakich sympatycznych panach mówię. Są tym fajniejsi, że mało o nich wiemy. Co prawda wiemy, jak wyglądają i dostajemy strzępki informacji na temat ich mocy, kultury, słabości i tym podobnych, jednak nadal największe emocje wzbudza fakt, że tak naprawdę "You know nothing".

3. Smoki. No, po prostu smoki.Ukochane fantastyczne potwory. Choć w serialu to raczej wiwerny (ktoś wie, dlaczego? ;) ). Z serii "marzenia fana fantasy": chciałabym zobaczyć prawdziwego smoka :P

4. Świat nie jest czarno - biały. Wykrzacza się zasada, o której mówiła pani w szkole: że zło zostaje ukarane, a dobro zwycięża. Lol, nope. W dodatku tutaj niekoniecznie jest jasne, kogo można zaszufladkować jako "tego dobrego" lub "tego złego".

5. Świat jest realistyczny - bohaterowie się brudzą, klną, używają życia na niekoniecznie epickie i bohaterskie sposoby. To jest fajne i tego mi brakowało w świecie Tolkiena, który jest... zbyt idealny.

A sam dzisiejszy utwór?

W książce był tylko wspomniany. Jednak gdy później oglądałam scenę Czerwonych Godów, gdzie "Deszcze Castamere" są sygnałem do rozpoczęcia masakry i wyrżnięcia wszystkich gości, uznałam, że muszę mieć ten utwór na własnym weselu.

I miałam - mina świadka, zorientowanego w temacie - bezcenna ;)




sobota, 28 maja 2016

Jaglany sernik na zimno "piña colada" - najprostszy

Klasyczny sernik łączy w sobie dwa smaki - wanilii i cytryny. Gdy czuję gdzieś tą kombinację, zawsze powiem, że "pachnie sernikiem", lub też "jakiś wielkanocny zapach się unosi".

Tutaj postanowiłam to przełamać. Dodatek cytryny musiał się pojawić, by uzyskać charakterystyczny dla białego sera, kwaskowy posmak. Jednak główne role grają tutaj nuty kokosowe, rumowe i ananasowy mus.
Można też kawałki ananasa wrzucić bezpośrednio do masy. Ja jednak nie lubię, gdy w ciastach plączą mi się jakieś "rzeczy" - należę do frontu przeciwników keksu i rodzynek w sernikach ;)

Nic też nie stoi na przeszkodzie, by masę wlać do pucharków i podać jako deser.
Możecie też kokosa podmienić na orzechy lub migdały, zmienić aromaty, dodać kakao... potraktujcie ten pomysł jako bazę, punkt wyjścia do różnych dzikich pomysłów :D To w gotowaniu jest najfajniejsze.

Celowo nie podaję przepisu na spód - można użyć ciasteczek, orzechów, bakalii, wegańskiego biszkoptu...




Składniki
(na standardową kwadratową blaszkę)

Masa:
Szklanka suchej kaszy jaglanej
Szklanka mleka kokosowego (może być inne roślinne, ale wtedy dodajcie więcej oleju kokosowego)
5 łyżek oleju kokosowego (można dać więcej, będzie bardziej... "kremowy" w smaku. W ogóle tłuszcz jest nośnikiem smaku i tego należy się trzymać.)
Skórka i sok z 4 cytryn
Pół szklanki ksylitolu lub cukru
Aromat rumowy lub rum
Sól

Mus ananasowy:
Szklanka świeżego, pokrojonego ananasa
Kilka łyżek ksylitolu lub cukru

Kaszę należy dokładnie wypłukać, nawet dziesięć razy. Możecie także przelać wrzątkiem - i dla pewności przepłukać. W przeciwnym razie będzie miała nieprzyjemną goryczkę. Kiedyś się na to nacięłam i na długo zraziłam do jaglanki ;)

Wrzućcie do garnka, zalejcie wodą (przy tej ilości będą to jakieś 3 szklanki), dodajcie pół łyżeczki soli i gotujcie, aż się rozgotuje - uważajcie tylko, by nie przypalić.

Rozgotowaną kaszę zblendujcie z resztą składników na możliwie gładką masę. Mleko radzę dodawać po trochu i obserwować - masa powinna mieć konsystencję zbliżoną do świeżo przyrządzonego budyniu (takiego z paczki) - czyli nie płynną, ale też nie zbyt sztywną, bo wyjdzie Wam guma zamiast sernika. Powinna powoli, acz nieuchronnie dążyć do wylania się z obróconego naczynia ;)

Koniecznie próbujcie masy! Może się okazać, że wolicie dodać więcej aromatu, cytryny lub na przykład soli - to ostatnie w przypadku, gdy smak będzie się Wam wydawał "jakiś jałowy i płaski".

Masę wylejcie na zawczasu przygotowany spód i wstawcie do lodówki na kilka godzin. 

Ananasa zblendujcie z "elementem słodkim" i przerzućcie do małego garnuszka lub na patelnię.
Chwilkę gotujcie - zauważycie, że kolor masy stanie się wyraźniejszy. 
W gotowaniu musu chodzi też o to, by nie sfermentował zbyt szybko podczas przechowywania - a surowy ananas należy do owoców, które lubią fermentować.

Mus wylejcie na wystudzoną masę "serową", wyrównajcie i posypcie obficie lekko podprażonymi wiórkami kokosowymi.


czwartek, 26 maja 2016

Miętowa zielona herbata, czyli gunpowder po marokańsku

Przepis pochodzi z mojego starego bloga kulinarnego. Będę je tu systematycznie przerzucać ;)



Malutki krzak mięty rozrósł mi się do tego stopnia, że musiał dostać własną skrzynkę. 


Oboje z mężem jesteśmy zapalonymi herbaciarzami. Do tego stopnia, że na własny ślub w ramach popularnego "zamiast kwiatów" prosiliśmy o jakieś ciekawe herbatki - ale o tym kiedy indziej. Bo i wpis o herbatach mam w planach, tylko jeszcze nie wiem, jak ugryźć temat, by nie powstała książka.

Kiedyś słyszałam, że na upał najlepsza jest czarna herbata z cytryną. Jako że organicznie nie znoszę herbaty z cytryną - nie stosuję. 
Ja jednak preferuję słodką zieloną herbatę z dodatkiem mięty. Podobno pije się ją w ten sposób w Afryce Północnej (a przynajmniej w Maroku). Wiadomo, że jak brać pomysły, to od ekspertów. A kto może być lepszym ekspertem w dziedzinie radzenia sobie z upałami niż ludzie z krajów arabskich i innych pustynnych? ;)

Jest świetna na gorąco i rewelacyjna na zimno, z kostkami lodu. Jest bardzo słodka. Zauważyłam, że to cecha charakterystyczna dań z tamtego rejonu świata - jeśli coś jest słodkie, to na całego. Na przykład ciasto, w którym jest 1,5 szklanki daktyli i szklanka cukru. No, nie szczypią się. Jeśli ktoś z Was miał okazję jeść arabskie słodycze, wie, o czym mówię.

Warto zwrócić uwagę na rzecz nietypową - w tym przepisie zieloną herbatę zalewa się wrzątkiem. Jak (mam nadzieję) wiadomo, zwykle traktuje się ją wodą o temperaturze około 70 stopni. 



Składniki (na litrowy dzbanek)

1. garść zielonej herbaty - najlepiej gunpowder. To zielona herbata o całych liściach, pozwijanych w małe kulki rozwijające się w czasie parzenia. Zdecydowanie nie polecam używania herbat torebkowych. W żadnym wypadku ;)
2. duża garść świeżej mięty
3. 4 łyżki ksylitolu, cukru lub innego bardzo słodkiego i neutralnego słodzika (Można zmniejszyć, ja lubię taką ilość :) )
4. Wrzątek

Herbatę wsypuję do dzbanka.
 Zalewam odrobiną wrzącej wody, mieszam, po kilku sekundach wodę wylewam. 
Dokładam miętę i cukier, a następnie ponownie zalewam wrzątkiem, tym razem taką ilością, ile herbaty chcemy uzyskać.

Z tego co zauważyłam, wstępne zalanie wrzątkiem eliminuje gorycz, jaka pojawiłaby się, gdyby pić zalaną nim suchą herbatę. Nie wiem, jak w tym momencie sprawują się słynne właściwości zdrowotne zielonej herbaty, ale ostatecznie nie wszystko się pije dla zdrowia ;)

Dobrze jest zaparzyć od razu cały, duży dzbanek i powoli sobie sączyć. Idealny napój na upały (mógłby się dobrze sprawdzić do potraw z grilla), ale nie tylko - lubię go podawać, gdy robię jakieś potrawy inspirowane kuchnią arabską.


A Wy - jakie napitki polecacie na gorące dni?

poniedziałek, 23 maja 2016

Wegańskie lody herbaciane - przepis opisowy



Gorący dzień. Jednocześnie myślę "wreszcie" i jednocześnie "za gorąco". 
Parapetowy ogródek się rozwija i kwitnie. Kwitnie stokrotka, bazylia, oregano. Pączki widzę na czarnuszce damasceńskiej. Czekam, aż zakwitną poziomki w doniczce. 

Koty spoczywają gdzie popadnie i się grillują, powalone Promieniem Śmierci.

W taką pogodę człowiek pragnie lodów. Normalne. A co ma zrobić taki biedny weganin?

Na przykład wydobyć zamrożone zawczasu banany - wystarczą dwie sztuki. W poszukiwaniu dodatków może wpaść w ręce japońska zielona herbata matcha - powiedzmy... dwie łyżeczki. Jeżeli macie ochotę na bardziej słodkie lody, dodajcie cukru, ksylitolu lub innego słodu

Teraz wystarczy wziąć mocny blender i minutę później...

Obłędnie smakują z dodatkiem truskawek ;)

To ja idę jeść ;)

Kwitnące oregano posplatane z gałązkami mięty




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...