niedziela, 19 czerwca 2016

Taheebo "Pikantna Róża"



Taheebo to linia fajnych sypanych herbat w wersji budżetowej, dostępna m.in. w Tesco i Auchan. 

"Pikantna róża" oznaczona została numerem 27 i opisana jako "Herbata Pu-Erh z różą i czerwonym pieprzem"

Susz prezentuje się przyzwoicie - spore
kawałki owoców i płatków, całe jagódki,
 niewielka ilość pokruszonych liści.

Przeraźliwie kwaśny hibiskus jest zmorą herbat owocowych - przez niego nie jestem w stanie ich wypić bez słodzenia.  Tutaj jest, i to na drugim miejscu w składzie, jednak jego smak zostaje zbilansowany przez pozostałe składniki (m.in. jabłko). 

Wbrew nazwie i wyraźnie widocznemu różowemu pieprzowi, pijąc tą herbatę nie odczuwam pikanterii. Uderza przede wszystkim lukrowy aromat róży, przywodzący na myśl rogaliki z konfiturami. Niestety, podana na zimno nie przywodzi już na myśl takich skojarzeń. Niemniej po delikatnym posłodzeniu może się sprawdzić jako herbata mrożona.

Osoby, które nie lubią czerwonej herbaty przez jej delikatnie ziemisty posmak mogą być spokojne - dodatek owoców i aromatycznych płatków sprawia, że jest on praktycznie niewyczuwalny. Nadaje za to głębi całości, sprawia, że całość jest nieco cięższa i mroczniejsza - ale mrokiem przytulnego, nastrojowego, oświetlonego świeczkami saloniku.
Dzięki temu, że użyto czerwonej herbaty zamiast czarnej, napar jest pozbawiony charakterystycznej cierpkości i nawet długo parzony "nie wykrzywia twarzy".

Obecnie jestem w trakcie zużywania trzeciego opakowania i zamierzam ją kupować w przyszłości. 


Typowy dla czerwonej herbaty kolor naparu

Skład: herbata pu erh, hibiskus, dzika róża, jabłko, owoc głogu, aronia, aromat, czerwony pieprz, płatki róży

Do czego: do owoców, ciast i deserów


Co sądzicie o tej herbacie? Spróbowalibyście? A może mieliście już okazję ją pić?






sobota, 11 czerwca 2016

Czerwcowe popołudnia

Wreszcie zaczyna się robić tak... letnio. Leniwie, spokojnie. Złote popołudnia są na porządku dziennym.

Wreszcie jedyne słuszne czerwcowe pożywienie zaczyna mieć sensowne ceny



Parapetowy ogródek rozkwita: 


Tak, hoduję pomidorki koktajlowe w skrzynce na parapecie. 

Można sobie porobić wycieczki krajoznawcze ;)
Góra Donas - najwyższy punkt Gdyni



Można poczytać bardzo przyjemną książkę. Gdybym miała jednym zdaniem opisać "o czym jest", powiedziałabym, że o tym, co by było, gdyby w czasie wojen napoleońskich wojska dysponowały smokami ;)




A jak Wam upływa ten pierwszy letni miesiąc? :)









piątek, 3 czerwca 2016

Delikatny, "tajski" krem z groszku

Tak się złożyło, że na obiad miała wpaść moja mama. Przyszło mi do głowy, że mogę zrobić zupę z groszku. 
Mama przybyła, zajrzała mi przez ramię do garnka i się ucieszyła: "O, a właśnie miałam ochotę na krem z groszku!"
Telepatia...? ;)

   Zaczęło się od podstawowego, wegańskiego przepisu na tą zupę. Nie wiem, co za diabeł mnie podkusił, czy inny przebłysk geniuszu (według nieodżałowanego mistrza Pratchetta cząstki natchnienia bombardują świat przez cały czas i czasem trafiają we właściwe osoby we właściwym czasie), ale pomyślałam, że skoro mam tu mleko kokosowe i sos sojowy, to można by spróbować dodać kilka liści limonki kaffir. I trawę cytrynową, bo plątała mi się jakaś resztka w lodówce...
   A skoro mam tak kojarzące się z tajską kuchnią połączenie smaków jak limonka i kokos, to bazylia sama wpada w ręce. Jak również chilli. I zupę można nazwać "po tajsku".  Może nie ma nic wspólnego z tajską kuchnią, ale przecież mamy w polskiej kuchni rzeczy "po grecku" i "po japońsku", które też z tymi krajami nie mają nic wspólnego. Wobec tego czuję się usprawiedliwiona ;)

   Pewnie niektórzy chętnie dorzuciliby posiekaną kolendrę. Ja jej listków bardzo nie lubię (chociaż nasiona są ok) i nie używam. 




   Dzięki aromatycznym dodatkom złagodzona została "ciężkość" i kremowość groszku i mleka kokosowego. Bazylia i limonka nadały jej nadspodziewanej lekkości, a dodatek chilli w postaci ostrego sosu zapewnia przyjemną pikantność. 

   Można oczywiście zrobić zupę w wersji całkiem łagodnej. Będzie równie przepyszna. Mama taką dostała i bardzo zachwalała :)



Składniki
(na cztery nieduże porcje)

Pół litra esencjonalnego bulionu warzywnego
Puszka mleka kokosowego (400ml)
Paczka mrożonego groszku (450g)

Trzy - cztery liście limonki kaffir
Łodyga trawy cytrynowej o długości około 20cm
Sos sojowy do smaku
Ząbek czosnku
Kilka listków bazylii
Ostry sos wedle uznania (Tabasco, Sriracha... ja używam ekstremalnie ostrego sosu o uroczej nazwie Ass Reaper. Wszystko zależy od tego, jaki poziom ostrości jest według Was akceptowalny)

Jeżeli z jakiegoś powodu unikacie sosu sojowego - mając na przykład uczulenie na soję lub gluten - możecie dla podbicia "rosołkowego" aromatu dodać trochę kozieradki i/lub lubczyku.
Groszek wrzućcie do wrzącego bulionu i gotujcie do miękkości, dodając liście limonki, czosnek i trawę cytrynową. 
Następnie wyjmijcie liście i trawę.
Dodajcie mleko kokosowe i ponownie zagotujcie
Całość zblendujcie, doprawcie sosem sojowym, ostrym sosem i posiekaną bazylią.

Zupa nie jest zbyt gęsta - jak na krem - i można ją podać z grzankami lub podprażonymi ziarnami dla ciekawszej faktury.


   Może się wydawać, że ostre przyprawy nie są dobrym rozwiązaniem w takie dni jak dziś - w Gdyni temperatura oscylowała w okolicach trzydziestu stopni - jednak nie zapominajmy, że najostrzejsze kuchnie na świecie mają kraje leżące w regionach o klimacie raczej gorącym. Ostre przyprawy wzmagają pocenie - czyli naturalny sposób organizmu na ochłodzenie się i usunięcie części toksyn. Dlatego trochę zgrzytam zębami, gdy słyszę reklamę specyfiku mającego blokować pocenie na całej powierzchni ciała - ale to nie temat na dziś... ;)


wtorek, 31 maja 2016

Only a cat in a different coat.

Co prawda dziś jest wtorek, ale możemy udawać przecież, że jest poniedziałek, prawda? ;)

Gdy kilka lat temu na HBO ukazywał się pierwszy sezon "Gry o Tron" zarzekałam się, że ja tego oglądać ani czytać nie zamierzam.
Czasem jednak sobie muszę przypominać starą prawdę, że żeby legalnie hejtować jakieś dzieło, należy je poznać (dlatego m. in. wypaliłam sobie mózg "Zmierzchem" i "Pięćdziesięcioma twarzami Greya". Bez butelki kadarki nie dałabym rady.).
Był to okres, w którym intensywnie zajmowałam się cosplayem gwiezdnowojennym i miałam jeden strój do skończenia. A że lubię gdy "coś mi gra w tle", gdy mam zajęte ręce, padło na GoT. W kilka dni łyknęłam dwa sezony i zaczęłam czekać na trzeci.

Dlaczego mi się ten serial podoba? Z kilku powodów.

1. Bardzo rozbudowany świat - nie jest jednolitą krainą z jedną kulturą i językiem, tylko jest w nim miejsce na rozmaite języki, różnoraką mitologię i na przeżywanie przez postaci szoku kulturowego (Dany, Gilly).

2. Nieokreślona Groza - celowo z dużej litery. Fani zapewne domyślają się, o jakich sympatycznych panach mówię. Są tym fajniejsi, że mało o nich wiemy. Co prawda wiemy, jak wyglądają i dostajemy strzępki informacji na temat ich mocy, kultury, słabości i tym podobnych, jednak nadal największe emocje wzbudza fakt, że tak naprawdę "You know nothing".

3. Smoki. No, po prostu smoki.Ukochane fantastyczne potwory. Choć w serialu to raczej wiwerny (ktoś wie, dlaczego? ;) ). Z serii "marzenia fana fantasy": chciałabym zobaczyć prawdziwego smoka :P

4. Świat nie jest czarno - biały. Wykrzacza się zasada, o której mówiła pani w szkole: że zło zostaje ukarane, a dobro zwycięża. Lol, nope. W dodatku tutaj niekoniecznie jest jasne, kogo można zaszufladkować jako "tego dobrego" lub "tego złego".

5. Świat jest realistyczny - bohaterowie się brudzą, klną, używają życia na niekoniecznie epickie i bohaterskie sposoby. To jest fajne i tego mi brakowało w świecie Tolkiena, który jest... zbyt idealny.

A sam dzisiejszy utwór?

W książce był tylko wspomniany. Jednak gdy później oglądałam scenę Czerwonych Godów, gdzie "Deszcze Castamere" są sygnałem do rozpoczęcia masakry i wyrżnięcia wszystkich gości, uznałam, że muszę mieć ten utwór na własnym weselu.

I miałam - mina świadka, zorientowanego w temacie - bezcenna ;)




sobota, 28 maja 2016

Jaglany sernik na zimno "piña colada" - najprostszy

Klasyczny sernik łączy w sobie dwa smaki - wanilii i cytryny. Gdy czuję gdzieś tą kombinację, zawsze powiem, że "pachnie sernikiem", lub też "jakiś wielkanocny zapach się unosi".

Tutaj postanowiłam to przełamać. Dodatek cytryny musiał się pojawić, by uzyskać charakterystyczny dla białego sera, kwaskowy posmak. Jednak główne role grają tutaj nuty kokosowe, rumowe i ananasowy mus.
Można też kawałki ananasa wrzucić bezpośrednio do masy. Ja jednak nie lubię, gdy w ciastach plączą mi się jakieś "rzeczy" - należę do frontu przeciwników keksu i rodzynek w sernikach ;)

Nic też nie stoi na przeszkodzie, by masę wlać do pucharków i podać jako deser.
Możecie też kokosa podmienić na orzechy lub migdały, zmienić aromaty, dodać kakao... potraktujcie ten pomysł jako bazę, punkt wyjścia do różnych dzikich pomysłów :D To w gotowaniu jest najfajniejsze.

Celowo nie podaję przepisu na spód - można użyć ciasteczek, orzechów, bakalii, wegańskiego biszkoptu...




Składniki
(na standardową kwadratową blaszkę)

Masa:
Szklanka suchej kaszy jaglanej
Szklanka mleka kokosowego (może być inne roślinne, ale wtedy dodajcie więcej oleju kokosowego)
5 łyżek oleju kokosowego (można dać więcej, będzie bardziej... "kremowy" w smaku. W ogóle tłuszcz jest nośnikiem smaku i tego należy się trzymać.)
Skórka i sok z 4 cytryn
Pół szklanki ksylitolu lub cukru
Aromat rumowy lub rum
Sól

Mus ananasowy:
Szklanka świeżego, pokrojonego ananasa
Kilka łyżek ksylitolu lub cukru

Kaszę należy dokładnie wypłukać, nawet dziesięć razy. Możecie także przelać wrzątkiem - i dla pewności przepłukać. W przeciwnym razie będzie miała nieprzyjemną goryczkę. Kiedyś się na to nacięłam i na długo zraziłam do jaglanki ;)

Wrzućcie do garnka, zalejcie wodą (przy tej ilości będą to jakieś 3 szklanki), dodajcie pół łyżeczki soli i gotujcie, aż się rozgotuje - uważajcie tylko, by nie przypalić.

Rozgotowaną kaszę zblendujcie z resztą składników na możliwie gładką masę. Mleko radzę dodawać po trochu i obserwować - masa powinna mieć konsystencję zbliżoną do świeżo przyrządzonego budyniu (takiego z paczki) - czyli nie płynną, ale też nie zbyt sztywną, bo wyjdzie Wam guma zamiast sernika. Powinna powoli, acz nieuchronnie dążyć do wylania się z obróconego naczynia ;)

Koniecznie próbujcie masy! Może się okazać, że wolicie dodać więcej aromatu, cytryny lub na przykład soli - to ostatnie w przypadku, gdy smak będzie się Wam wydawał "jakiś jałowy i płaski".

Masę wylejcie na zawczasu przygotowany spód i wstawcie do lodówki na kilka godzin. 

Ananasa zblendujcie z "elementem słodkim" i przerzućcie do małego garnuszka lub na patelnię.
Chwilkę gotujcie - zauważycie, że kolor masy stanie się wyraźniejszy. 
W gotowaniu musu chodzi też o to, by nie sfermentował zbyt szybko podczas przechowywania - a surowy ananas należy do owoców, które lubią fermentować.

Mus wylejcie na wystudzoną masę "serową", wyrównajcie i posypcie obficie lekko podprażonymi wiórkami kokosowymi.


czwartek, 26 maja 2016

Miętowa zielona herbata, czyli gunpowder po marokańsku

Przepis pochodzi z mojego starego bloga kulinarnego. Będę je tu systematycznie przerzucać ;)



Malutki krzak mięty rozrósł mi się do tego stopnia, że musiał dostać własną skrzynkę. 


Oboje z mężem jesteśmy zapalonymi herbaciarzami. Do tego stopnia, że na własny ślub w ramach popularnego "zamiast kwiatów" prosiliśmy o jakieś ciekawe herbatki - ale o tym kiedy indziej. Bo i wpis o herbatach mam w planach, tylko jeszcze nie wiem, jak ugryźć temat, by nie powstała książka.

Kiedyś słyszałam, że na upał najlepsza jest czarna herbata z cytryną. Jako że organicznie nie znoszę herbaty z cytryną - nie stosuję. 
Ja jednak preferuję słodką zieloną herbatę z dodatkiem mięty. Podobno pije się ją w ten sposób w Afryce Północnej (a przynajmniej w Maroku). Wiadomo, że jak brać pomysły, to od ekspertów. A kto może być lepszym ekspertem w dziedzinie radzenia sobie z upałami niż ludzie z krajów arabskich i innych pustynnych? ;)

Jest świetna na gorąco i rewelacyjna na zimno, z kostkami lodu. Jest bardzo słodka. Zauważyłam, że to cecha charakterystyczna dań z tamtego rejonu świata - jeśli coś jest słodkie, to na całego. Na przykład ciasto, w którym jest 1,5 szklanki daktyli i szklanka cukru. No, nie szczypią się. Jeśli ktoś z Was miał okazję jeść arabskie słodycze, wie, o czym mówię.

Warto zwrócić uwagę na rzecz nietypową - w tym przepisie zieloną herbatę zalewa się wrzątkiem. Jak (mam nadzieję) wiadomo, zwykle traktuje się ją wodą o temperaturze około 70 stopni. 



Składniki (na litrowy dzbanek)

1. garść zielonej herbaty - najlepiej gunpowder. To zielona herbata o całych liściach, pozwijanych w małe kulki rozwijające się w czasie parzenia. Zdecydowanie nie polecam używania herbat torebkowych. W żadnym wypadku ;)
2. duża garść świeżej mięty
3. 4 łyżki ksylitolu, cukru lub innego bardzo słodkiego i neutralnego słodzika (Można zmniejszyć, ja lubię taką ilość :) )
4. Wrzątek

Herbatę wsypuję do dzbanka.
 Zalewam odrobiną wrzącej wody, mieszam, po kilku sekundach wodę wylewam. 
Dokładam miętę i cukier, a następnie ponownie zalewam wrzątkiem, tym razem taką ilością, ile herbaty chcemy uzyskać.

Z tego co zauważyłam, wstępne zalanie wrzątkiem eliminuje gorycz, jaka pojawiłaby się, gdyby pić zalaną nim suchą herbatę. Nie wiem, jak w tym momencie sprawują się słynne właściwości zdrowotne zielonej herbaty, ale ostatecznie nie wszystko się pije dla zdrowia ;)

Dobrze jest zaparzyć od razu cały, duży dzbanek i powoli sobie sączyć. Idealny napój na upały (mógłby się dobrze sprawdzić do potraw z grilla), ale nie tylko - lubię go podawać, gdy robię jakieś potrawy inspirowane kuchnią arabską.


A Wy - jakie napitki polecacie na gorące dni?

poniedziałek, 23 maja 2016

Wegańskie lody herbaciane - przepis opisowy



Gorący dzień. Jednocześnie myślę "wreszcie" i jednocześnie "za gorąco". 
Parapetowy ogródek się rozwija i kwitnie. Kwitnie stokrotka, bazylia, oregano. Pączki widzę na czarnuszce damasceńskiej. Czekam, aż zakwitną poziomki w doniczce. 

Koty spoczywają gdzie popadnie i się grillują, powalone Promieniem Śmierci.

W taką pogodę człowiek pragnie lodów. Normalne. A co ma zrobić taki biedny weganin?

Na przykład wydobyć zamrożone zawczasu banany - wystarczą dwie sztuki. W poszukiwaniu dodatków może wpaść w ręce japońska zielona herbata matcha - powiedzmy... dwie łyżeczki. Jeżeli macie ochotę na bardziej słodkie lody, dodajcie cukru, ksylitolu lub innego słodu

Teraz wystarczy wziąć mocny blender i minutę później...

Obłędnie smakują z dodatkiem truskawek ;)

To ja idę jeść ;)

Kwitnące oregano posplatane z gałązkami mięty




Muzyczny poniedziałek 2: Czasem boisz się spojrzeć w kąt pokoju, bo czujesz że coś Cię obserwuje...

Czy kiedyś przebiegałeś palcami po ścianie
I czułeś jak cierpnie Ci skóra na szyi
Gdy szukałeś włącznika światła?

Gdy po raz pierwszy trafiłam na tekst tego utworu, śmiałam się, że został napisany z myślą o mnie.
Zostałam obdarzona bujną wyobraźnią oraz jednoczesnym zamiłowaniem do fantastyki, thrillerów oraz rzeczywistych historii, przy których proza autora "Milczenia owiec" to bajeczki na dobranoc. To zaludnia umysł najrozmaitszymi ludźmi i stworami, przypominającymi się w niezbyt odpowiednich momentach...

Może to umysł płata ci figle
Gdy czujesz, a później twój wzrok przyciągają
Cienie tańczące tuż za tobą?

Takim momentem może być na przykład nocny powrót do domu. Gdy idzie się obok ogródków działkowych. Albo ciemną, brukowaną uliczką, gdy echo niesie daleko odgłos kroków...

Czy zdarzyło Ci się, że byłeś w nocy sam
I usłyszałeś za sobą kroki
A gdy się odwróciłeś, nie było tam nikogo?

Nie wiem, czy to z powodu tekstu, czy z uwagi na niezmiernie wpadającą w ucho melodię, ale jest to moja ulubiona piosenka Żelaznej Dziewicy :)



I am a man who walks alone 
And when I'm walking a dark road 
At night or strolling through the park 

When the light begins to change 
I sometimes feel a little strange 
A little anxious when it's dark 

Fear of the dark, fear of the dark 
I have a constant fear that something's always near 
Fear of the dark, fear of the dark 
I have a phobia that someone's always there 

Have you run your fingers down the wall 
And have you felt your neck skin crawl 
When you're searching for the light? 
Sometimes when you're scared to take a look 
At the corner of the room 
You've sensed that something's watching you 

Fear of the dark, fear of the dark
I have a constant fear that something's always near
Fear of the dark, fear of the dark
I have a phobia that someone's always there 

Have you ever been alone at night 
Thought you heard footsteps behind 
And turned around and no one's there? 
And as you quicken up your pace 
You find it hard to look again 
Because you're sure there's someone there 

Fear of the dark, fear of the dark
I have a constant fear that something's always near
Fear of the dark, fear of the dark
I have a phobia that someone's always there 

Watching horror films the night before 
Debating witches and folklores 
The unknown troubles on your mind 
Maybe your mind is playing tricks 
You sense, and suddenly eyes fix 
On dancing shadows from behind 

Fear of the dark, fear of the dark
I have a constant fear that something's always near
Fear of the dark, fear of the dark
I have a phobia that someone's always there 

Fear of the dark, fear of the dark
I have a constant fear that something's always near
Fear of the dark, fear of the dark
I have a phobia that someone's always there 

When I'm walking a dark road 
I am a man who walks alone.




niedziela, 22 maja 2016

Kroki do zmian, czyli jak zostałam weganką

Śniadanie z tofucznicą. To naprawdę jest dobre! Karmiłam tofucznicą dwie osoby. Smakowało ;)

Podtytułem mojego bloga są "Duże zmiany w małych krokach".
To sugeruje jakieś wielkie plany, konsekwentnie realizowane przez zdyscyplinowaną osobę według ściśle określonego programu i przypominające postanowienia noworoczne. A kto dotrzymuje postanowień noworocznych...?
Dużo czasu i środków poświęciłam na dążenie do tego, by uczynić swoje życie zdrowszym, bardziej etycznym czy aktywnym. Niewiele z tego wyszło. Choć... ziarno zostało zasiane.
Gdy teraz na to patrzę, dochodzę do wniosku, że część z postanowień – ba, większość! - szlag trafił, bo próbowałam za wcześnie. Gdy z jakiegoś powodu nie byłam wewnętrznie na nie gotowa.

W takich sytuacjach motywacja trochę spadała.

Odnoszę wrażenie, że przy większych przedsięwzięciach umysł potrzebuje jakiegoś dłuższego "okresu przygotowawczego". Czasu, w którym pragnienie, powiedzmy, przejścia na weganizm (to dobry przykład), będzie przychodziło i odchodziło, by pewnego dnia "zaskoczyć" i zostać na stałe. A zmiana pewnych nawyków z pewnością należy do większych przedsięwzięć.
Wydaje mi się to dobrą metodą dla osób, którym bogowie, tudzież natura poskąpili żelaznej woli. Niestety do nich należę ;) Pozwala ona na dobre przygotowanie pod względem merytorycznym – by nauczyć się np. nowych przepisów czy przydatnych rzeczy, takich jak zastępowanie jajek w ciastach. Albo wyrobić sobie nawyk czytania składu gotowych produktów.
Coś takiego nastąpiło zanim udało mi się zostać weganką. Wcześniej próbowałam kilka razy, poznałam sporo zamienników, przekonałam się, że bez jaj czy nabiału da się żyć i próbowałam wytrwać – jednak zwyciężała tęsknota za jakimś serem lub jajkiem sadzonym.
Od kilku miesięcy sprawy przybrały nieco inny obrót.

Dojone orzechy laskowe


Odstawienie mleka

Najpierw przestaliśmy kupować krowie mleko. Używamy go mało – jedynie mój mąż czasem robi sobie białą kawę, jednak w domu pije ją raz na ruski rok (jesteśmy zdecydowanie herbaciani). Czasami któreś z nas używało go do ciasta lub budyniu. Często kończyło się tak, że po wykorzystaniu jednej, potrzebnej do czegoś szklanki mleka reszta stała w lodówce tak długo, aż skisła. Marnotrawstwo. Picie "tak po prostu" nie wchodziło w moim przypadku w grę, bo nigdy nie lubiłam jego smaku.
Doszłam do wniosku, że w tej sytuacji lepiej zalać wrzątkiem szklankę wiórków kokosowych, które zawsze gdzieś się po szafkach pałętają, po godzince zblendować z wodą i mieć dokładnie tyle mleka, ile potrzebuję. I to od razu smakowego!

Ponownie mleko orzechowe z porannego udoju :3


Odstawienie jajek

Później pojawiła się dziwna awersja do jajek.
Odkąd pamiętam, doznawałam zwyczajnego odruchu wymiotnego na sam widok tarczki zarodkowej w jajku. Natomiast prawie rok temu zaczęłam tak samo reagować czując zapach smażącej się jajecznicy. Czasem nawet na myśl o niej. Jajka zaczęły mi niewiarygodnie śmierdzieć. Każde, zerówki, nie-zerówki (od jakichś trzech lat nie kupowałam innych niż zerówki i jedynki – też zmiana wprowadzona stopniowo i "sama z siebie"!).
W związku z tym wszystkim po prostu... przestałam je jeść. Tofucznica tak nie śmierdzi, w panierce genialnie sprawdza się rozrobiona z wodą mąka z ciecierzycy, a w ciastach – na przykład glut z siemienia lnianego.
Nie wspominając już o bezach z wody po ciecierzycy ;)

Słynne wegańskie bezy. Trochę mi się rozjechały - wymyśliłam sobie malinowe i dodałam trochę za dużo syropu ;)

W rezultacie od dwóch miesięcy nie spożywam produktów odzwierzęcych :) Pozostawiłam sobie tylko miód ze względów zdrowotnych. Nic na siłę, prawda?

Obecnie nabieram chęci na jakąś regularną aktywność fizyczną. Nie chcę jednak, by były to żmudne ćwiczenia odrabiane niczym pańszczyzna. Szukam czegoś, co mi sprawi przyjemność. Na początku coś niezbyt męczącego. Choć jestem w trakcie zrzucania wagi i liczę na to, że z czasem coraz więcej sportowych aktywności zacznie mi sprawiać przyjemność. Na razie najbardziej lubię dużo chodzić i pływać :)

Szukam też jakiegoś sposobu na organizację swojego czasu i przestrzeni wokół siebie. Brakuje mi systematyczności i dyscypliny - chcę się jakoś jej nauczyć.




A czy Wy chcielibyście wprowadzić w swoim stylu życia jakieś zmiany? A może macie własne sposoby na zdyscyplinowanie się w takich sytuacjach?

środa, 18 maja 2016

Prosty chleb pszenny na drożdżach - przepis podstawowy

Bagietki z dodatkiem suszonych pomidorów i rozmarynu

Odkąd pamiętam, w moim rodzinnym domu robiło się rozmaite drożdżowe wypieki. Idealnie puszysta drożdżówka mamy, ciasto drożdżowe "topione" na rogaliki z kwaśnymi dżemami... Jako dziecko lubiłam podskubywać drożdże, takie prosto z kostki. Może i niezbyt zdrowy nawyk, ale... po wielu latach się okazało, że całkiem dużo osób tak robiło ;)

Obserwowanie rosnącego ciasta, patrzenie jak się rumieni i nabiera kształtu przynosi mi wiele radości.
Pieczenie chleba zrobiło się w ostatnich latach bardzo popularne. Wcale się nie dziwię. Wspaniałe jest uczucie tej... satysfakcji, gdy je się coś tak podstawowego i wręcz symbolicznego jak chleb wykonany własnymi rękami. Jest w tym całym procesie coś magicznego. Wręcz wiedźmowatego (pamiętajmy, że wiedźma to mądra kobieta! "Ta, która wie"!).

Jednocześnie nadal spora część osób uważa, że to zbyt skomplikowane, czasochłonne, trzeba być bardzo precyzyjnym...
Nie, nie trzeba. Nie aż tak. Po pewnym czasie będziecie mogli piec chleb z zamkniętymi oczami i niemalże ze wszystkiego, i bez patrzenia w przepisy. A później chrupać własne bułeczki lub pajdę z czymkolwiek, popijając dobrą herbatą. Obiecuję ;)

Kanapka ze słynnym serem z ziemniaka - wybaczcie jakość zdjęcia ;)

Postanowiłam się podzielić z Wami moim podstawowym, maksymalnie uproszczonym przepisem – lub też "patentem" na pyszny, pszenny chleb na drożdżach, bez długiego wyrabiania, który wychodzi zawsze. Można go modyfikować na różne sposoby, o czym za chwilę.

Na początek odrobina teorii.

1. Proporcje

Podstawową zasadą idealnej konsystencji ciasta na chleb lub bułki jest pamiętanie o przybliżonych proporcjach.
Proponuję zapamiętać dwie wartości:

1 część wody + 1 część mąki
1 część wody + 2 części mąki

Jeżeli użyjecie 1 części wody na 1 część mąki otrzymacie ciasto luźne, dobre do wlania w keksówkę. Takie szybciej rośnie, ale nie uformujecie go w żadną konkretną bryłę.
Proporcja mąki i wody zbliżona do 1:1 dobra jest w przypadku chlebów razowych oraz takich, do których chcecie dać dużo dodatków, które w jakimś stopniu chłoną wodę, na przykład płatków owsianych.
Tą wersję polecam również, jeżeli chcecie upiec chleb z mąki gryczanej (najlepszy chleb bezglutenowy, jaki jadłam – pomysłu mojej koleżanki. Jeśli się zgodzi, zamieszczę przepis :) ).

W przypadku proporcji 1:2 będziecie mogli uformować eleganckie bochenki, bułeczki, warkocze... otrzymacie po prostu bardzo plastyczne ciasto. Dobrze się sprawdza przy białej mące i wilgotnych dodatkach, takich jak suszone pomidory odsączone lekko z oleju, dodatek oliwy, smażona na oleju cebulka (bardzo polecam).

Oczywiście te proporcje nie są sztywne. Możecie swobodnie się poruszać między jedną a drugą opcją. Czasami trudno jest dokładnie odmierzyć składniki, albo okazało się, że macie mniej mąki niż sądziliście. Nie ma co się załamywać i obawiać się, że nie wyjdzie, tylko radośnie i z pieśnią na ustach działać dalej ;)

Swoją drogą, polecam mały eksperyment: zastąpienie części lub całości wody dowolnym piwem.
Bardzo fajny chleb wyszedł na piwie, które mi nieszczególnie podeszło, za to nadało pieczywu ciekawy, "drożdżówkowy" aromat:



    2. Ile drożdży użyć?

Piekę chleby od ładnych kilku lat i używałam naprawdę różnych ilości drożdży. Kiedyś wolałam wrzucić ich więcej – kostkę drożdży (100g) na 1 kilogram mąki. Później z konieczności (pt. muszę upiec trzy chleby, a w lodówce grudka drożdży wielkości wiśni) lub z chęci testowania różnych przepisów zaczęłam tą ilość zmniejszać. Obecnie za "złoty podział" uznaję ok. 30g drożdży na 1kg mąki. Czyli jedna kostka drożdży na trzy kilogramy mąki. Do tego półtora litra wody, mała garstka (3 łyżki) soli i trochę wyrabiania.

I cukier. Drożdże, by się namnażać i produkować dwutlenek węgla – czyli rosnąć – potrzebują jakiegoś cukru. Może być to zwykły cukier wsypany do ciasta. Może być to fruktoza z miodu lub bakalii.
Jeżeli chleb ma wyrastać dłużej, albo dajecie mniej drożdży, warto dać im trochę więcej cukru. Na przykład dwie łyżeczki zamiast dwóch. Ciasto będzie rosło tak długo, jak długo drożdże będą miały co jeść.
Oczywiście, w mące też zawarta jest glukoza, która również pozwoli drożdżom wyrosnąć. Cukier po prostu ułatwi i przyspieszy ten proces. Niemniej w naprawdę upalne dni (gdy chleb sam z siebie wyrasta "jak głupi") można sobie dodatek cukru podarować.

Można się pokusić wręcz o wyprowadzenie wzoru na chleb ;) Ale wyglądałby zbyt przerażająco matematycznie, by wrzucać go w miesiącu matur oraz gdy studenci zaczynają czuć na karku zbliżającą się sesję. Niemniej czas na małe podsumowanie.

Uwielbiam, gdy tworzy się to podłużne pęknięcie między wierzchem i bokiem chleba. Łatwiej o nie, jeśli pieczecie z termoobiegiem.


Chleb podstawowy
(proporcje na jeden duży bochenek)

2 szklanki mąki
1,5 (1-2) szklanki ciepłej wody
płaska łyżka soli
30g drożdży
łyżeczka cukru (lub miodu, jeśli ktoś używa)
dowolne dodatki (ziarna, warzywa itp.)

Drożdże rozetrzyj z cukrem. Gdy po chwili się rozpuszczą, dolej wody i wsyp trochę mąki. Nie przejmuj się, jeśli powstaną grudki.

Możesz poczekać jakieś 15-20 minut, aż drożdże "ruszą", ale jeśli zależy Ci na czasie, możesz od razu wsypać resztę składników.

Na tym etapie decydujesz, jakie dodatki i w jakiej ilości dodasz do swojego chleba. Czy wolisz gładkie, białe bułeczki? Czy ugotowane i rozgniecione ziemniaki? A może wolisz zdrowszą wersję, wypchaną po brzegi ziarnami, otrębami i płatkami?
Po prostu wsyp wszystkie składniki i wyrabiaj, aż wszystko dobrze się połączy, tworząc gładkie i elastyczne ciasto.

Przełóż do formy i zostaw do wyrośnięcia, co jakiś czas zwilżając wierzch wodą (zapobiegnie to utworzeniu się na powierzchni chleba twardej i grubej skorupy).

Daj bochenkowi podwoić objętość.
Następnie nagrzej piekarnik do temperatury 170 stopni.

Wyrośnięty chleb posmaruj jeszcze raz odrobiną wody i oleju (dzięki czemu skórka będzie chrupiąca i błyszcząca) i wstaw do pieca. Polecam włączenie termoobiegu
Polecam do pieca wstawić np. foremkę lub inne żaroodporne naczynko wypełnione wrzątkiem. Będzie parować w trakcie pieczenia, dzięki czemu jeszcze bardziej zmniejszymy ryzyko powstania na chlebie twardej skorupy.

Chleb jest gotowy, gdy postukany wyda "pusty" odgłos. Jeżeli pieczecie w keksówce wyłożonej papierem lub silikonowej, można zauważyć, gdy boki zaczną lekko odstawać od foremki. To również znak, że chleb się upiekł. Powinno to zająć 30-45 minut.

Teraz etap, który najbardziej się dłuży: zostaw swoje pieczywko do wystudzenia, a później próbuj nie zjeść całego od razu. Choć taki chleb sam się prosi o zjedzenie go "na raz" ;)

Bułeczki "brioche"


A czy Wy pieczecie własne pieczywo? Macie jakieś swoje ulubione? A może macie własne "patenty" na chleb, który zawsze wychodzi? Podzielcie się w komentarzach!


poniedziałek, 16 maja 2016

Mroczny świat gastronomii, czyli wegetarianin do ludzi wypuszczony

Zupa krem z kalafiora


Stało się. Wegetarianin decyduje się przerwać toczone kłótnie o olej palmowy i wegańskość kwasu mlekowego w ogórkach kiszonych (sic!). Wychodzi ze swojej lepianki (zbudowanej z fasoli). W dodatku, z własnej woli lub też z konieczności, planuje nawiedzić "normalny" lokal gastronomiczny. Taki kierowany do wszystkożerców.
Roślinożerca też człowiek. I jak każdy oczekuje jakiejś ciekawej propozycji mającej połechtać jego kubki smakowe, napełnić żołądek i opróżnić portfel.
Tymczasem na kuchni czekają na niego propozycje z serii "powracające koszmary wegetariańskiej części menu". Jak na przykład...

...naleśniki ze szpinakiem.
Nie wiem, jaki chory umysł stwierdził, że skoro ktoś jest wegetarianinem, to na pewno uwielbia naleśniki ze szpinakiem. Albo lasagne ze szpinakiem. Albo makaron ze szpinakiem. Albo pierogi ze szpinakiem. Albo szpinak ze szpinakiem... wróć. Wszędzie wepchnięty szpinak.

...pizza z brokułem.
Temat wyczerpię w jednym, krótkim pytaniu, zainspirowanym przeglądaniem wielu menu w wielu pizzeriach – dlaczego, na wszystkich bogów i ich matki, pizza "wegetariańska" w 90% zawiera brokuły?!

...naleśniki w ogóle.
Zdarza się też, że do jedzenia są tylko dania na słodko. Naleśniki z owocami, twarogiem, dżemem, bitą śmietaną. Miejscem akcji nie jest naleśnikarnia.

...tofu.
W jednej z moich ulubionych restauracji jednym z dwóch czy trzech dań wegetariańskich jest smażone tofu z warzywami. Wszystko fajnie, tylko że nie jest to restauracja chińska, tylko meksykańska. Nie zrozumcie mnie źle - bardzo lubię dobrze przyrządzone tofu, tylko że... w meksykańskiej restauracji wolałabym poznać jakieś meksykańskie wege danie.

...sałatki.
Ja wiem, że weganie jedzą trawę. Ale kto naje się sałatką bez szans na deser?

Te śmieszne listki na sałatce to rukiew wodna ;)


W ogóle odnoszę wrażenie, że w wielu miejscach dania wegetariańskie są traktowane trochę po macoszemu. Karta pełna różnych, wypasionych dań, a dla wegetarian jakieś smęty w rodzaju wyżej wspomnianego tofu z warzywami..
Bardzo dobrze, że powstaje coraz więcej lokali wegetariańskich, a w kebabowniach coraz częściej można dostać falafel. Tylko że człowiek chciałby czasem iść w "normalne"miejsce i czuć się równie solidnie ugoszczony, co mięsożerny gość.
Nie oszukujmy się, wegetarianizm staje się coraz bardziej popularny (i bardzo dobrze). Są kampanie w rodzaju "RoślinnieJemy", mające na celu zwiększenie ilości dań wegetariańskich i wegańskich w restauracjach, ale jeszcze dużo pracy czeka autorów tychże kampanii...

Na szczęście jest jeszcze piwo.

A jakie są Wasze doświadczenia w tej kwestii? Raczej narzekacie na mały wybór w niewegetariańskich restauracjach, czy może nie widzicie tutaj problemu?


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...